piątek, 20 grudnia 2013

Przedświąteczny spam.

Wieści: Chybotliwy zamieszkał kilka dni temu na facebooku.
https://www.facebook.com/chybotliwymebel?ref=hl

Nie do opisania jest moja radość związana z dłuższym wolnym, ze świętami mniej. Wymęczyły mnie sklepy, radio, wszelkie możliwe instytucje, efekt jest prosty: rzygam gwiazdką. Kuchnie oblega aktualnie mięsożerna część domu, ja zacznę swoje skromne gotowanie w poniedziałek. Dni 24-26 grudnia nie mają dla nas religijnego wymiaru, są po prostu jedną z nielicznych okazji na wspólne jedzenie, później usprawiedliwione lenistwo. 

Wczoraj męczyły mnie sajgonki. Kojarzą mi się jedynie z jedzeniem w knajpie, nigdy z samodzielną pracą. Przekonałam się jednak. Okazało się, że papier ryżowy nie gryzie, ba nawet zwija się tak jak to sobie człowiek obmyśli.
Mój przepis jest podyktowany tym co było dostępne w domu. Dokupiłam jedynie makaron i papier. Nie jestem znawcą kuchni azjatyckiej, za cholerę nie wiedziałam jak się zabrać do rzeczy. Podpowiedzią stało się opakowanie od papieru ryżowego.

SAJGONKI



Składniki:
-50 gram papieru ryżowego (wychodzi około 11 płatów),
-50 gram makaronu chow main,
-2 garści granulatu sojowego,
-1 spora marchew,
-1 cebula,
-kilka liści kapusty (najlepiej pekińskiej ale miałam pod ręką włoską),
-szczypiorek czosnkowy,
-1 ząbek czosnku,
-większy kawałek imbiru,
-przyprawy: sól, pieprz, pieprz ziołowy, papryka ostra.

Granulat sojowy i makaron przygotowujemy wg opisu na opakowaniu, marchew trzemy, cebulę bardzo drobno kroimy, liście kapusty kroimy na krótkie, wąskie paski, szczypior siekamy, czosnek i imbir traktujemy praską. Wszystko mieszamy, delikatnie podsmażamy, w międzyczasie doprawiamy.
Z papierem ryżowym rzecz jest prosta-wszystko człowiekowi napiszą i wyrysują, tak, że nawet mniej zdolni dadzą sobie radę, wszakże ja poradziłam sobie z tym wyzwaniem :)
Jak zrobimy zawijasy umieszczamy je na patelni z rozgrzanym olejem i czekamy aż się zrumienią. Podajemy z sosem sojowym, zamoczone w nim smakują jeszcze lepiej.

Sajgonki były bardzo aromatyczne, toteż odpuściłam sobie wymyślne dodatki-jako towarzysza dostały brązowy ryż.


Azjatyckość po polsku.
Podwieczorek-dobra herbata, owoce, domowy sok z marchwi i ananasa, słonecznik.

Wieczór-książka, kawa, platforma paczkowa i obowiązkowe b12.



sobota, 14 grudnia 2013

Lenistwo.

Tytuł odzwierciedla wszystko, zwłaszcza postępy w bycie autorki. 
Wracając do jedzenia. Przez ostatnie 3 tygodnie jakieś cholerstwo trzyma się mojego gardła i migdałków. Boli z różną częstotliwością, zdarzyło się, że wszystko popsuło się zupełnie i funkcja mówienia oraz jedzenia została zupełnie wykluczona. Człowiek biedny 2 dni pod kołdrą bez żarcia i głosu leżał, płakał i...oglądał blogi kulinarne-tak, masochizm. Przeszło nieco, więc nastąpił pęd do garów. Jak choroba to i rosół.

ROSÓŁ


Składniki:
-3 duże marchwie,
-pietrucha,
-kawałek pora, 
-mały seler,
-cebula,
-makaron gniazdka,
-oliwa/olej,
-przyprawy: gałka muszkatołowa, pieprz, sól, lubczyk, sos sojowy, liście laurowe, ziele angielskie.

Wykonanie:
Marchew, pietruszkę, por i seler myjemy/obieramy i kroimy, cebulę obieramy i kroimy na 4 części. W garnku lekko podgrzewamy oliwę i umieszczamy w nim warzywa, za wyjątkiem cebuli. Poszczególne kawałki cebuli kładziemy na palniku-na chwilę, tak, żeby się delikatnie opaliła. Do garnka dolewamy stosowną ilość wody, ląduje w nim również opalona cebula. Gdy zacznie wrzeć dodajemy 2-3 liście laurowe i 4 kulki ziela angielskiego. Dajemy się całości pogotować 25-30 minut. Pod koniec gotowania szczodrze sypiemy lubczykiem i resztą przypraw. W międzyczasie gotujemy makaron. Sos sojowy nie jest konieczny ale daje miły dla oka kolor. Na talerzu warto sypnąć wszystko natką pietruszki.

Jak zostanie rosół to polecam zrobić zupę soczewicową, jak nie zostanie to też warto ją stworzyć. Mój rosół wyszedł za dobry, więc wchłonęłam go w zastraszającym tempie. Soczewicowa powstała w idei potraw "co się po kuchni pałęta" oraz drugiej bardzo ważnej "chcę jeść, szybko, dużo i ciepło". Na zdjęcie załapał się również domowej roboty napój kwasimorda (cytrusowy) oraz zmora, każdego hotelarza-kategoryzacja.

ZUPA SOCZEWICOWO-WARZYWNA


Składniki:
-warzywa "na patelnie",
-papryka zielona i żółta,
-pomidor,
-marchew,
-ząbek czosnku,
-cebula,
-garść kaszy jęczmiennej,
-garść kaszy gryczanej,
-dwie garści soczewicy czerwonej,
-oliwa/olej,
-przyprawy: wędzona papryka, chilli, pieprz ziołowy, sos sojowy, curry, sól.

Wykonanie:
Myjemy i kroimy warzywa. Garnek, w garnek tłuszcz, na nierozgrzany tłuszcz "warzywa na patelnie". Jak pozbędą się swojej lodowatości to dołożyć do nich resztę towarzyszy i rozgnieciony ząbek czosnku. Podsmażone warzywa zalać sporą ilością gorącej wody i pogotować 5 minut. Wsypać kasze oraz soczewice. Po 15-20 minutach zawartość garnka powinna znacznie zgęstnieć. Doprawić, pogotować jeszcze chwilę i gotowe.

NAPÓJ CYTRUSOWY
Składniki:
-grapefruit sweetie,
-dwie cytryny,
-limonka,
-mleko ryżowe.

Wykonanie:
Cytrusy wycisnąć, sok zlać do dużej szklanki, uzupełnić mlekiem ryżowym i wsio.

Napój dobrze gasi pragnienie, jest orzeźwiający i można sobie dzięki niemu wmówić, że się będzie pięknym, zdrowym, mądrym i pracowitym.

A dziś rewelacyjne wydarzenie: 
https://www.facebook.com/events/238271793004370/?fref=ts
 W Bydgoszczy można skrobać listy w wielu miejscach, najbliżej centrum:
MÓZG ul. Parkowa 2 (od 20:00 do 23:00)
Klubokawiarnia 1138 ul. Sienkiewicza 6  (od 14:00 do 4:00)

Ludzie listy piszą.

piątek, 13 grudnia 2013

Kryzys kuchnia vol 2. Jesienna karma.

Wiem, że to cebulaszcze ale dobija mnie jesień. Szlag mnie trafia na myśl o tym, że codziennie kiedy wstaje (przed 7 lub przed 6) jest ciemno jak w dupie. Słońce za oknem zazwyczaj dopomaga niewyspanemu ciału w zwlekaniu się z łóżka, teraz mogę sobie co najwyżej lampę włączyć. Ilość szmat jaką trzeba na siebie narzucić aby uzyskać komfort termiczny zwiększa się niepokojąco. Nie ma już opcji na zestaw: majtki, sukienka, jakiś but albo dwa. W ciepłe miesiące łatwiej walczyć z chaosem w głowie, po prostu stwierdzasz: okej, jest do dupy ale w sumie to trawa jest zielona, ptaki śpiewają, słońce świeci milion godzin na dobę, a nocą można otworzyć okno na oścież i posłuchać świerszczowego koncertu, jest lżej.

Ulżyło. Kończę smrodzić. Czas na jedzenie.
Jestem człowiekiem z zachciankami kulinarnymi. Mam w głowie daną rzecz i będzie za mną tak długo "chodzić" dopóki jej nie zeżrę.
Tak gwałcił mnie makaron z Rong Vang. Panowie Wietnamczycy robią go obłędnie. Skład jest nieziemsko prosty: makaron (sojowy?) i warzywa ale cała magia tkwi w przyprawach.
Jako że budżet był napięty jak struna nie było mowy o wypadzie do knajpy. Trzeba było pokombinować samemu i to z dostępnych w domu składników. Smakowało dobrze, choć do ichniego dania nie przystaje niczym, ewentualnie słowem makaron. Miało zahaczać o orientalizm, tyle wystarczyło.


MAKARON "PIĘĆ SMAKÓW"


Składniki:
-makaron (taki jaki jest w szafce),
-kilka pieczarek,
-smutny kawałek brokuła,
-marchew,
-kawałek kalafiora,
-jabłko,
-sezam,
-przyprawa pięć smaków, pieprz czarny, pieprz ziołowy, sól, sos sojowy i imbir(dałam świeży).

Wykonanie:
Warzywa i owoc myjemy, kroimy na małe cząstki. Do małego garnka wlewamy trochę wody, wrzucamy różyczki brokuła i kalafiora (jak najmniejsze), dorzucamy marchew. Na patelni podsmażamy pieczarki i jabłko, dodajemy sezam. Jak warzywa w garnku nieco zmiękną to zawartość patelni w nim umieszczamy, przyprawiamy, zaciągamy i voila jest sos. W tzw. międzyczasie można ugotować makaron.
Do makaronu zrobiłam surówkę resztkową: kapusta pekińska, por, nać pietruszki, oliwa, sok z cytryny, sól, pieprz.

Na zdjęciu Luna-jak widać dzieciak zaaprobował wyrób.

Widząc jej rozczochranie przypominam sobie sytuację z sierpniowego wypadu nad jezioro. Spacerowałyśmy z Luną przy brzegu, bawiła się obok nas dziewczynka. W pewnym momencie mała zołza rzekła do swej mamy: "Mamo, zobacz ten piesek ma włosy jak jego Pani". Dziecko przeżyło.


Kolejne danie świadczące o zerze na koncie.

NALEŚNIKI Z SOCZEWICĄ


Składniki i wykonanie:

FARSZ:
-czerwona soczewica, 
-cebula,
-papryka,
-przyprawy: pieprz, sól, papryka słodka.

Do niewielkiej ilości wrzącej wody wsypać potrzebną ilość soczewicy, na patelni podsmażyć cebulę i paprykę, umieścić ją w soczewicy, doprawić.

NALEŚNIKI:
-woda gazowana,
-mąka,
-nieco soli.

Mieszamy wszystko razem, smażymy.
Filozofii nie ma, proporcji jak zwykle nie podam, bo od kilku lat robię "na oko", następnym razem sprawdzę jak to wychodzi w systemie szklankowym. W każdym razie ciasto ma być nieco gęste, jak standardowe naleśnikowe i spokojnie z takich składników wychodzą świetne naleśniory.

SURÓWKA:
-ogórek kiszony,
-papryka zielona,
-kapusta pekińska,
-mnóstwo naci pietruszki,
-czerwona cebula.

Umyć, pokroić, położyć na talerz.

Obiad odbębniony. Na naleśnikach pyszni się kapusta z grzybami i cebulką, która to miała wylądować w pierogach ale nie zdążyła, żadna strata.


BANANOWIEC

Robiony sporo czasu temu ale pasuje do idei taniości. Ten jest wykonany "na bogato", dostało mu się aronią i polewą z czekolady ale i bez tego jest smaczny. Z tego co pamiętam przepis wyciągnęłam kilka lat temu od znajomej ale nie dam za to głowy.

Składniki:
-4 dojrzałe banany,
-niepełna łyżka sody,
-pół szklanki cukru albo innego osładzacza,
-2 szklanki mąki,
-pół szklanki oleju
-cynamon.

Wykonanie:
Banany rozgnieść na jednolitą masę, dodać sodę, cukier, olej i cynamon na koniec wsypać mąkę. Wymieszać/zmiksować, przelać do wcześniej natłuszczonej blachy i włożyć do piekarnika nastawionego na 180/200 stopni na około godzinę


Fajny jest o tyle, że można go dowolnie modyfikować, dosypać kakao, budyniu, przyprawy korzennej, co kto lubi. No i banany skipowe się zużywają ale o tym już chyba kiedyś wspominałam.

Jaffe dobrze komponuje się z kawą podrasowaną kardamonem i anyżem oraz stertą papierów piętrzącą się na biurku.

wtorek, 3 grudnia 2013

Wakacyjny rzut part 2-junk food ziemi niemieckiej.

Łażąc po którymś mieście usiłowaliśmy znaleźć drogerię, zamiast tego wypatrzyliśmy sklep ze zdjęcia poniżej. Asortyment nie w 100% wegański, nawet nie wegetariański ale ze sporym wege wyborem.


Smakowały nie najlepiej, mocno sztucznie.

Wybór tofu na półkach był imponujący.





Innych fakemeat też.




 
 Wyglądały ładnie, smakowały jak podsmażony pasztet sojowy.



Jazda na prom do Zons.

 Grzebacz dłubie.


 Spotkaliśmy krówy. Raczej nie mleczne-miały bardzo małe wymiona. Przeprosiliśmy, pogłaskaliśmy.

W oczekiwaniu na prom. Aparat zaniechał później swojej działalności.



To był piękny urlop i piękny związek.

A dziś równie urocza audycja w Radiu Kultura:
warto przejrzeć ramówkę i ich posłuchać http://radiokultura.pl

wtorek, 26 listopada 2013

Rzut wakacyjny.



W związku z sierpniowym brakiem pracy postanowiłam odpocząć. Urlop. Wylecieliśmy z D. do rodziny w Dusseldorfie. 7 dni łażenia, jeżdżenia rowerami, komunikacją miejską, podmiejską i międzymiastową.
Układanie w głowie całego bałaganu, oswajanie się z mniejszą ilością obowiązków.
Próbowaliśmy zahaczyć o wege knajpkę znalezioną na happycow.com ale dwukrotnie pocałowaliśmy klamkę, bardzo wcześnie zamykali. Jednak nie było nad czym płakać, ilość sklepów ze zdrową żywnością zachwycała. Ba, nawet w zwykłych marketach dorywaliśmy skarby.
Jedliśmy częściowo w domu, częściowo na mieście. Opcją terenową zazwyczaj był junk food. Napotkaliśmy na fajne miejsce prowadzone przez Turków, ich falafele mnie urzekły, były na prawdę dobre. Podawano je standardowo-w formie kebaba albo rollo, z mnóstwem świeżych warzyw w środku, doprawiano płatkami chilli. Drugie miejsce, o które się potknęliśmy to Mini Pizza. Obsługa składająca się z roześmianych Włochów, nie mówiących nawet jednym słowem po angielsku. My aniemieccy. Z odsieczą przyszedł słownik, który targałam przez cały wyjazd. Tak jak nie przepadam za pizzą to muszę przyznać, że tamta była pyszna. Wszystko działo się na naszych oczach, wypiekanie w starym wielkim piecu i siedzenie w otwartej witrynie, na murku, w połowie w lokalu, w połowie na ulicy. A ulica była piękna-zabytkowa, wąska, pełna ludzi.
Włóczyliśmy się po Dusseldorfie, Hilden, Koln i Zons. Z tego ostatniego niestety nie ma ani jednego zdjęcia, aparat postanowił się wyładować w czasie oczekiwania na prom. Niskie maksymalnie jednopiętrowe domy, okiennice, kwiaty na parapetach, "kocie łby" pod stopami. Chyba najbardziej urokliwe miejsce jakie odwiedziłam, jak z bajki!
Zdjęcia podzielę na dwa posty, jest ich nieco, choć nie wszystko co ważne udało nam się sfotografować. Tu bardziej turystycznie, w następnym spożywczo.

Wszędzie obecne rowery.

Nawet listonosze zrowerowani.

Dworzec, ludzie, gołębie, rowery. 

 Zachwycił mnie porośnięty budynek w centrum miasta.

 Jeden z kilku odwiedzonych kościołów, mimo ateizmu ciągnie mnie do oglądania ich.

Różnorodność.

Spacer. Lisek też pojechał na urlop.

Żelkowa wtopa. Kupiliśmy w Aldiku, ucieszeni zeżarliśmy 4 paczki. Później okazało się, że jest w nich wosk pszczeli. Ku przestrodze.

Streetart.


 Lemoniada bio kupiona w markecie. Mina wyraża walory smakowe. 

Na takich ławkach mogłabym sypiać.

 Najpiękniejszy cmentarz jaki w życiu widziałam, wchodząc sądziłam, iż jesteśmy w ogrodzie botanicznym. Schludnie, naturalnie, bez wielkich straszących grobowców. Każdy grób był inny, można było z niego wyczytać co dana osoba lubiła, ceniła.

Katedra w Koloni, nieziemska.

W koloni na każdej uliczce znajdzie się kilku ulicznych artystów. Tutaj pan rysuje kredą swoje dzieła, podobno jest znaną postacią.

 Cieszenie pyska.

 Ultra prosty twarożek ze słonecznika, tutaj podrasowany oliwkami i świeżą bazylią.
Wystarczy namoczyć słonecznik i go dość dokładnie zblendować, doprawić. Zdjęcie fatalne.

Dogadzanie sobie późnymi, niespiesznymi śniadaniami. Śniadanie o 9! Mamo!

Obiad. Spaghetti, sos pieczarkowy i falafele kupione w drogeriowej sieciówce. Młoda zasmażana kapustka i surówa pt. co się nawinie. 

O takie.


Kanapki na drogę. Kupny ajuwar, mieszkaliśmy bardzo blisko rosyjskiego sklepu, w którym był dostępny.
Wiecznie leciało tam rusko-disco. Półki uginały się od polskich produktów.